Lot
Chciałabym na wstępie ostrzec, że opowiadanie nie jest w tematyce potterowskiej. Tym razem przedstawiam Wam twórczość własną. Opowiadanie zostało napisane na konkurs olimpijski im. Jana Parandowskiego organizowane przez Polski Komitet Olimpijski, gdzie zostało docenione i spośród 212 prac trafiło do czołowej dwudziestki - finału. W samym finale niestety nie udało mi się nic zdobyć, niemniej jestem ogromnie szczęśliwa.
Historia przedstawia początki pewnego chłopca jako skoczka narciarskiego. Mimo że opowiadanie nie jest w tematyce potterowskiej, mam nadzieję na Wasze opinie i komentarze.
Przepraszam również za długą przerwę i chcę poinformować, że pojawił się we mnie pomysł (w końcu, Frigusko, w końcu!) na miniaturkę potterowską, więc myślę, że na czasie się coś tu pojawi.
Z największymi podziękowaniami dla Damiana,
bez którego wsparcia tekst nie powstałby
bez którego wsparcia tekst nie powstałby
"Lot"
― Skacz! Skacz! Skacz! ― skandowali moi przyjaciele.
Była nas piątka chłopaków. Mieliśmy jedną parę zużytych nart, skarpę w
lesie znalezioną przypadkowo podczas jakiegoś spaceru i wiele szalonych
pomysłów.
― No skacz! ― krzyczeli.
Łatwo było im mówić. To nie oni stali na czubku tej górki i nie oni
mieli po raz pierwszy wypróbować, czy dana trasa nadaje się do zjeżdżania i
skakania. „To jest szalone”, pomyślałem.
― Skoczysz wreszcie czy nie? ― krzyknął ktoś z dołu.
Kiedy wspominałem tę chwilę, wiedziałem, jak bardzo było to
niebezpieczne. Wystarczyło, gdyby jakiś korzeń wystawał gdzieś na trasie i
leżałbym jak długi. Przyjaciele jednak nie mogli się doczekać skoku, więc
odepchnąłem się od dwóch brzóz, pomiędzy którymi stałem i ruszyłem. Czułem
serce w gardle. Górka nie była bardzo stroma, jednak i tak dosyć szybko
nabierałem prędkości, by w końcu dotrzeć do jej końca ― obsunięcia ziemi, które
robiło jako próg ― i wyskoczyć w powietrze.
Chciałbym powiedzieć, że mój pierwszy skok był cudowny, jednak
skłamałabym. Nie wiedziałem, jak się zachować, w końcu kto miał mnie tego
nauczyć. Widziałem, jak w telewizji skoczkowie niemalże kładli się „na
powietrzu” i na początku również miałem taki zamiar, jednak kiedy już leciałem,
nie było na to szans. Bałem się, że gdybym to zrobił, skończyłoby się to
bolesnym upadkiem prosto na twarz. Jakimś cudem udało mi się szczęśliwie
wylądować. Prawie szczęśliwie. Nie utrzymałem równowagi, kiedy przykucnąłem i
poleciałem do tyłu, ale nic się nie stało, jedynie lekko się poobijałem.
― Adam! Żyjesz? ― krzyczeli moi przyjaciele, którzy szybko do mnie
podbiegli.
― Chyba jeszcze żyję ― odpowiedziałem podnosząc się z ziemi. Kiedy
chłopacy zobaczyli, że nic mi nie jest, zaczęli mi gratulować.
― To było super! ― stwierdzili zgodnie.
― No to trzeba to zapisać ― powiedział Kuba i wyciągnął czysty zeszyt. ―
Pierwszy skok i rekord skoczni został oddany i ustanowiony przez Adama Hancia
na odległość
― Dwadzieścia dwa i pół metra ― krzyknął Bogdan z oddali sprawdzając
odległość na wcześniej rozłożonej miarce. ― Tak na oko.
Kuba zanotował to w zeszycie.
― Skok został oddany dwudziestego drugiego grudnia 2010 roku o godzinie…
która jest?
― Dwunasta piętnaście ― podpowiedział Karol zerkając na zegarek, a Kuba
to dopisał.
― Wszystko mamy ― powiedział Kuba zamykając zeszyt i uśmiechnął się, a
ja razem z nim. Po chwili już wszyscy zaczęliśmy się śmiać, przy czym poczułem
wielką dumę z tego, co zrobiłem. To było szalone, wiedziałem o tym. Równie
dobrze mogłem połamać sobie kark, ale wtedy o tym nie myślałem. Po prostu
stałem tam i śmiałem się ― w pewnym momencie nie mogliśmy już utrzymać się na
nogach i zwyczajnie upadliśmy na ziemię. Czułem się niesamowicie.
― Moglibyśmy jakoś nazwać tę skocznię. Każda
jakąś ma, nasza też może mieć ― stwierdziłem nadal w szampańskim nastroju
wygodnie sadowiąc się na ziemi i odpinając narty.
― Brzoza ― podrzucił Bogdan.
― Nie ― powiedzieliśmy wszyscy niemal równocześnie.
― To już lepiej „Buk”. Te dwa drzewa, pomiędzy którymi jest próg, to
buki, no nie? ― zapytał Karol.
― Skocznia to kobieta ― stwierdził urażony Bogdan, nie wiedzieliśmy
jednak, czy było to spowodowane złą odmianą nazwy skoczni, czy bardziej
odrzuceniem jego propozycji. Parsknąłem śmiechem.
― To może „Buka”? ― zaproponował Marcel.
― Hej, to jest dobre ― stwierdził Kuba. ― No to mamy Bukę ― podsumował
po kilku minutach zagorzałej dyskusji i wielkimi, koślawymi literami na okładce
zeszytu napisał: „BUKA”.
― Wiecie co? Przydałby się Maks ― stwierdziłem powoli podnosząc się z
ziemi.
― A po co? ― zapytali niemal równocześnie.
― Nie wiecie? ― pokręciłem pobłażliwie głową. ― Przecież on skacze. Tyle
że na takiej normalnej skoczni. Mógłby nas trochę nauczyć. Ja omal bym się nie
zabił w powietrzu, bo nie wiedziałem, co zrobić.
Postanowiliśmy poprosić Maksa o pomoc, w końcu on się na tym znał. Jako
że mieszkałem najbliżej niego, jeszcze tego samego dnia poszedłem go poprosić o
pomoc.
― Tak sobie pomyśleliśmy, że też chcielibyśmy skakać, jak ty ―
tłumaczyłem Maksowi po drodze do lasu całą sytuację. ― Tyle że my tak nie
bardzo wiemy, jak to robić… i wiesz, pomyśleliśmy, że mógłbyś nam
podpowiedzieć, co i jak.
― A gdzie wy chcecie skakać? ― zapytał Maks, a ja się zatrzymałem.
Doszliśmy już do naszej górki.
― Tutaj ― powiedziałem. W oddali zobaczyłem zbliżających się chłopaków.
Maks zaczął przyglądać się naszej skoczni. W tym lesie drzewa rosły
dosyć rzadko. Było sporo miejsc, które nie były nimi zarośnięte, tak jak plac,
który robił za zeskok. Tylko tutaj jednak było oberwanie gruntu, które
wyznaczyło nam naszą skocznię. Na ziemi było dość dużo śniegu, temperatura od kilkunastu
dni utrzymywała się poniżej zera i nie zapowiadało się na szybką zmianę.
― Jesteście szaleni ― zaśmiał się Maks. ― Naprawdę tutaj skaczecie?
― Na razie tylko ja skakałem ― odpowiedziałem lekko spięty. Nie wiem,
dlaczego, ale bałem się opinii Maksa.
― Daleko?
― Dwadzieścia dwa i pół metra ― odpowiedziałem z pewną dozą dumy,
― No to całkiem nieźle jak na takie miejsce ― stwierdził Maks. ― Nie
zabiłeś się po drodze? Na sto procent pod śniegiem jest jeden wielki tor
przeszkód.
― Nie, na nic nie trafiłem.
Chłopaki w końcu doszli do nas.
― Muszę przyznać, że podziwiam was, że w ogóle na coś takiego wpadliście
― stwierdził Maks. ― Tyle że na tej… „skoczni”… w obecnym stanie nie bardzo da
się skakać. Każda porządna skocznia ma belkę, tory dla nart, próg, utwardzony
zeskok… ― wymieniał po kolei.
― To jaki problem? ― zapytał Bogdan. ― Wystarczy udeptać zeskok, nartami
zrobić tory, jakąś deskę jako belkę też da się załatwić. Nazwę już mamy, to
reszta pójdzie z górki.
Wiedziałem, że moi przyjaciele też lekko bali się opinii Maksa ― może
dlatego, że nie chcieli usłyszeć złej opinii od kogoś, kto zajmuje się skokami bardziej
fachowo.
― Jaką nazwę? ― zaciekawił się Maks.
― Masz przyjemność jako szósty człowiek na tym świecie przebywać na Buce
― powiedział Karol i wszyscy parsknęli śmiechem.
Atmosfera zrobiła się o wiele przyjemniejsza.
― To zabieramy się za robotę! ― krzyknął Marcel i wtedy wszystko się
zaczęło. Bogdan wrócił się do domu, ponieważ twierdził, że ma w szopie jakąś
niepotrzebną deskę, która mogłaby robić jako belka startowa. Marcel, Karol i
Kuba zaczęli ubijać zeskok po prostu po nim skacząc. Za to ja z Maksem
wzięliśmy w swoje ręce tworzenie torów.
To wcale nie była prosta sprawa, jednak mieliśmy bardzo dużo chęci i po
jakichś czterech godzinach pracy na górce udało się stworzyć coś, co mogliśmy
uznać za skocznię.
Staliśmy wszyscy już na końcu zjazdu i
spoglądaliśmy przed siebie szeroko uśmiechnięci.
― Mamy skocznię, tak? ― zapytał Bogdan,
który z niedowierzaniem kręcił głową.
― To jest nasza Buka ― odpowiedział mu Kuba
z wielką dumą w głosie.
W tamtym momencie czułem się tak nabuzowany, że mógłbym przenosić góry.
Wydawało się, jakby nie było najmniejszych przeszkód, których mielibyśmy nie
pokonać. Była nas szóstka dwunastolatków i właśnie stworzyliśmy własną skocznię
narciarską. Czego można by chcieć więcej? Nie był to może wymarzony obiekt
narciarski, jednak mieliśmy to, co było wymagane: belkę, rozbieg, próg i
zeskok. Nic więcej nie potrzebowaliśmy.
Przychodziliśmy na Bukę codziennie i skakaliśmy. Korzystaliśmy, póki
tylko mogliśmy. To były cudowne dni. Maks towarzyszył nam, kiedy tylko mógł i
uczył nas kolejnych rzeczy. Ze skoku na skok szło nam coraz lepiej.
Mój rekord trzymał się skoczni naprawdę długo. Żaden z chłopaków nie
skoczył dalej, niż ja; sam również nie powtórzyłem tej odległości. Raz Marcel
odrobinę się do tej odległości zbliżył ― skoczył dwadzieścia jeden metrów. Było
już kilkanaście dni po nowym roku, kiedy w końcu coś się zmieniło.
― Spóźniacie wybicie z progu ― tłumaczył nam Maks. ― Musicie chwilkę
szybciej zacząć się wybijać, nie możecie prostować nóg już w powietrzu. Musicie
to robić już na progu. Ano i pamiętajcie: pozycja, wybicie, telemark.
Próbowaliśmy, naprawdę próbowaliśmy, jednak to nie było takie proste. Owa
pozycja sprawiała sporo problemów, wybicia kompletnie nie potrafiliśmy
opanować, a telemark zawsze był bardzo oszukiwany. Doszło do tego, że Maks stał
przy progu i po prostu krzyczał, kiedy się wybić, a telemarku uczyliśmy się bez
nart. W końcu chyba się udało.
Do tej pory naprawdę nie widziałem różnicy między skokiem o dobrym
wybiciu a tym spóźnionym; po prostu nie wiedziałem, jak to jest skakać, kiedy
poprawnie wybiję się z progu. Wzniosłem się odrobinę wyżej, niż zazwyczaj i
leciałem dalej. Kiedy wylądowałem, już wiedziałem, że dokonałem czegoś
większego, niż do tej pory.
― Trzydzieści cztery metry! ― krzyczał Kuba. ― Nowy rekord!
Kiedy późnym wieczorem szedłem z Maksem do domu, wróciliśmy do tematu
mojego dzisiejszego wyniku.
― To był dobry skok ― stwierdził.
― Może trochę ― mruknąłem skromnie.
― To był naprawdę dobry skok ―
powtórzył uporczywie Maks. ― Mógłbyś serio z tym próbować. Chodź ze mną jutro
na trening, zobaczysz, spodoba ci się.
Uśmiechnąłem się lekko i już wiedziałem, co odpowiedzieć. Nawet przez
chwilę nie przeszło mi przez myśl, by się nie zgodzić.
Czułem się bardzo niepewnie, kiedy Maks prowadził mnie na swój trening.
Przedstawił mnie swojemu trenerowi. Ja za wiele nie mówiłem, głównie on tłumaczył,
po co mnie przyprowadził, z czego bardzo się cieszyłem, bo sam nie wiedziałbym,
co powiedzieć.
― Pewnie chciałbyś skoczyć na prawdziwej skoczni, prawda? ― Trener
zwrócił się bezpośrednio do mnie.
― Bardzo. ― To jedno słowo wystarczyło, abym znalazł wspólny język z
trenerem.
Później wszystko działo się bardzo szybko. Trener Maksa chciał jak
najszybciej mnie sprawdzić, a kiedy załatwił dla mnie parę nart, kombinezon i
kask, zacząłem się lekko obawiać. Co jeśli mi się nie uda? Strach wzrósł, kiedy
przygotowany do skoku siedziałem na belce startowej. To jest twoja jedyna szansa, mówił głos w mojej głowie. Dłużej
jednak nie mogłem zwlekać, po prostu ruszyłem. Zjazd był krótki, o wiele
krótszy niż na Buce. Nie trafiłem wybicia z progu, zrobiłem to o wiele za późno.
Wylądowałem na dwudziestym metrze, kiedy punkt konstrukcyjny skoczni był
ustawiony na trzydziestym piątym. Zepsułem to.
Kiedy ruszyłem w stronę Maksa i jego trenera zauważyłem, że zacięcie o
czymś dyskutują.
― Przepraszam za zmarnowanie na mnie czasu. Nie wiem, co sobie myślałem…
― zacząłem się tłumaczyć.
― Trenerze, niech go pan nie słucha, on naprawdę jest dobry. To był jego
pierwszy skok na tej skoczni, właściwie pierwszy skok na prawdziwej skoczni. Na tamtej górce ma dłuższy rozbieg, jest
całkowicie inny profil, wszystko inne… Adam ma lekkie problemy ze wcelowaniem w
próg, ale to u niego się przecież wyrobi. Zresztą trener widział, spóźnił
wybicie, a i tak skoczył dosyć przyzwoicie, nawet się nie wywrócił.
Trener spojrzał na mnie przenikliwie.
― Skoczysz jeszcze raz.
Więc skoczyłem. To również był słaby skok, jednak Maks ciągle się
upierał, że jestem dobry. Skoczyłem po raz trzeci z podobnym rezultatem.
― Trenerze, ja wiem już, o co chodzi ― tłumaczył Maks. ― Na tamtej górce
też nie potrafił wycelować i wymyśliliśmy na to sposób. Możemy spróbować?
― Jasne, droga wolna. ― Trener wzruszył ramionami.
Nie musiałem nawet pytać, o co chodzi, bo wiedziałem, co Maks chciał
zrobić. Ruszyłem na belkę i usiadłem na niej, a ten stanął przy wyjściu z
progu. Kiwnął mi głową, a ja ruszyłem. Minęły ze dwie sekundy, kiedy usłyszałem
„skacz!” i automatycznie zareagowałem. Już
powietrzu czułem się zdecydowanie pewniej i kiedy wylądowałem na linii
oznaczającej punkt konstrukcyjny, poczułem przypływ dumy. Podszedłem do
trenera, który się otwarcie śmiał i kręcił głową.
― Oszaleliście ― stwierdził.
― Ważne, że skuteczne! ― krzyknął Maks zbliżający się do nas. ― Poza tym
to tylko tymczasowe rozwiązanie. Dopóki Adam sam nie zacznie trafiać w próg.
― Wiesz, młody ― trener zwrócił się bezpośrednio do mnie ― jest w tobie
potencjał. Załatw sobie zgodę od rodziców i możemy zacząć z tobą porządnie
trenować.
Wiedziałem, że oto los się do mnie uśmiechnął. Później wszystko leciało
jak z górki. Odkąd rodzice zgodzili się na trening skoków narciarskich, sporo
się zmieniło. Musiałem zmienić dietę, trenować i codziennie ćwiczyć. Czasami
chciałem zrezygnować, zwłaszcza kiedy brakowało mi czasu na inne rzeczy niż
skoki, jednak nie poddawałem się. Te kilka sekund podwyższonego poziomu adrenaliny
w moim organizmie, kiedy szybowałem w powietrzu, wynagradzały mi wszystko. Szło
mi na tyle dobrze, że trener jeszcze w tym sezonie wystawił mnie do zawodów na średniej
skoczni. Musiałem przyznać, że skakanie na niej było o wiele przyjemniejsze niż
na małej. Głównym atrybutem był dłuższy lot, jednak nie tylko. O wiele łatwiej
było mi na niej wyczuć próg na iż na małej skoczni. Odkąd tylko zacząłem
treningi z prawdziwego zdarzenia, marzyłem jednak o skoku na dużej skoczni,
albo nawet na mamucie. Lot na odległość dwustu metrów byłby zdecydowanie
spełnieniem moich marzeń.
― Zaraz ty, młody ― powiedział mi jakiś mężczyzna, więc stanąłem już na
schodkach. Najpierw zapiąłem lewą nartę, potem prawą, poprawiałem wszystko po
kolei. Podobno dobrze jest mieć taki ciąg, który odprawia się przed każdym
skokiem, zmniejsza to stres. Rzeczywiście działało, bo nie czułem się inaczej,
niż gdybym przygotowywał się na skok na treningu.
Wydawało mi się, że jak usiądę na belce, poczuję całkowicie co innego,
niż wcześniej. Myliłem się. Wszystko było identycznie, jak zazwyczaj. Trener
machnął chorągiewką, a ja ruszyłem. Średnio ― tak mogłem podsumować ten występ.
Wiedziałem, że udało mi się zakwalifikować do drugiej serii. Mimo to czułem
lekki zawód. Liczyłem na więcej.
Usiadłem na belce przed drugim skokiem. Pozycja, wybicie, telemark ― powtarzałem w myślach jak mantrę. Trener
po raz drugi machnął chorągiewką, więc odepchnąłem się od belki. Nie miałem za
wiele czasu na myślenie, wszystko robiłem niemal instynktownie. Poczułem, że
lekko się nachyliłem ― zbliżałem się do progu. W głowie usłyszałem „skacz!”, prawie tak, jakby Maks znów
stał przy progu i do mnie krzyczał. Więc skoczyłem.
To był naprawdę daleki skok. Nie wierzyłem w to, że mi się udało, a
kiedy na tablicy zobaczyłem swój wynik aż złapałem się za głowę. Byłem
pierwszy. To było takie nierealne – w końcu startowałem po raz pierwszy w
życiu, to mój debiut.
Przede mną było jeszcze kilkunastu zawodników, jednak wierzyłem, że tym
skokiem nadrobiłem stratę z poprzedniej serii.
Stałem pod ścianką ― miejsce przeznaczone dla lidera ― i patrzyłem na
skoki innych. Z wielką radością patrzyłem na to, że nikt nie pokonał mojej
odległości. Pozostawało mi liczenie, mogłem wtedy skupić na czymś myśli, dodatkowo
z mojego miejsca miałem doskonały widok na tablicę wyników, więc nie musiałem
się niczego domyślać. Zostało dziesięciu zawodników; w najgorszym przypadku
będę jedenasty. Dwunasta belka startowa ― plus trzy i dwie dziesiąte punktu
dodane. Warunki ― bezwietrznie, zero punktów. Punkty z pierwszej serii. I
najważniejsze ― odległość.
Siedmiu przede mną. Sześciu. Pięciu. Uśmiechnąłem się, kiedy skoczył
trzeci od końca skoczek ― nie przeskoczył mnie. Byłem na podium. Wylądował
przedostatni skoczek, a emocje zaczęły we mnie buzować. To jest ten moment. To
mogła być moja chwila.
Ostatni skoczek, zwycięzca pierwszej serii,
pojawił się na belce startowej, jednak nagle zaczęło wiać. Czekał chwilę, a
potem dostał sygnał, że musi zejść. Zmieniono belkę startową o jedno piętro w
dół ― plus sześć i cztery dziesiąte punktu. Skoczek ― Michał Burski ― wszedł z
powrotem na belkę i pozwolono mu na oddanie skoku, ponieważ wiatr znów ustał.
Daleko ― tyle wiedziałem od razu. Zobaczyłem odległość na tablicy i od
razu policzyłem w głowie, ile dostanie punktów. Noty od sędziów trochę wyższe
niż moje, ale skok był krótszy. „Wygrałem to”, pomyślałem, a na tablicy
pojawiło się „2” przy nocie Michała.
― Wygrałeś to, naprawdę to wygrałeś! ― krzyczał Maks, który pojawił się
jakby znikąd, a ja nie potrafiłem w to uwierzyć. To było takie wspaniałe,
niesamowite… niemożliwe. Spojrzałem jeszcze raz na tablicę wyników. Dwójka obok
noty Michała wciąż tam była. Nota za odległość, punkty za wiatr ― zero, punkty
za belkę ― trzy i dwie dziesiąte.
― Punkty ― powiedziałem i uśmiech zszedł mi z twarzy.
― O czym ty pleciesz? Wygrałeś to, nie rozumiesz? Jesteś najlepszy! ―
Wciąż cieszył się Maks.
― Nieprawda ― powiedziałem łamiącym się głosem. ― Nie dodali mu punktów
za belkę. Brakuje mu punktu do mnie. Powinien dostać jeszcze trzy punkty.
Maks pokręcił głową spoglądając na tablicę wyników.
― Widzisz? ― kontynuowałem, kiedy trener również się do mnie zbliżał i
chciał mi gratulować. ― Zmniejszyli rozbieg i nie dodali punktów. Nie wygrałem.
Wiedziałem już, co powinienem zrobić w tym momencie. Ruszyłem w stronę
stanowiska sędziów, w tyle zostawiając Maksa i trenera. Słyszałem, jak ten
pierwszy tłumaczy przygnębionym głosem, gdzie poszedłem.
Kiedy odchodziłem od stanowiska sędziów widziałem, jak liczby na tablicy
z wynikami się zmieniły, a moje nazwisko spadło o jedno oczko pod Michała
Burskiego.
― Gratuluję ― powiedziałem, kiedy zobaczyłem dzisiejszego zwycięzcę
zawodów i podałem mu rękę.
― Dzięki ― odparł. ― To ty zobaczyłeś ten błąd, co nie? ― zapytał, a ja
przytaknąłem głową. ― Nie musiałeś nic robić, mogłeś to wygrać… dzięki.
― Nie ma za co. To dopiero mój początek, nie myślisz, że byłoby zbyt
super, gdybym jeszcze wygrał? ― zapytałem. Gorycz z powodu przegranej powoli mijała.
― Lepiej skoczyłeś, należało ci się.
― Dzięki ― powiedział Michał jeszcze raz i odszedł.
Zobaczyłem uśmiechniętego Maksa stojącego z trenerem i sam również się
uśmiechnąłem. Przede mną jeszcze wiele okazji do wygranej. Widocznie to nie był
mój moment ― zresztą, drugie miejsce też nie jest złe. Nawet bardzo dobre,
jednak zawsze będzie trochę przykro, kiedy miało się nadzieje na więcej. Jeszcze
kiedyś będę triumfował ― pomyślałem z przekonaniem.
***
Pozycja, wybicie, telemark ―
pomyślałem, kiedy usiadłem po raz kolejny na belce startowej. Przede mną
rozlegała się wielka skocznia ― spełnienie moich marzeń. Z dołu dochodziła mnie
wrzawa kilkunastotysięcznej publiki oczekującej na mój występ. Poprawiłem kask
― wiedziałem, że w miejscu, w którym go dotknąłem, znajdowała się maleńka,
biało-czerwona flaga. Trener machnął chorągiewką i mogłem ruszyć, by wzbić się
w powietrze i lecieć tak daleko, jak jeszcze nigdy. Przez te kilka sekund ― tak
naprawdę ― byłem wolny. Czułem, że już teraz wygrałem wszystko.
Kurcze. Świetne. Nie wiem dlaczego, ale na końcu pojawiły mi się łzy w oczach. Nie dziwię się, że było to w pierwszej 20 na tym konkursie ;) Stwierdzam, że nie możesz marnować takiego talentu! Pisz dalej i dodawaj tu swoje dzieła ok?
OdpowiedzUsuńTu znowu ja, nieudana pisarka - Wisia (@wizard_from_LA)
Blog już w obserwowanych!
OdpowiedzUsuńPiszesz w tak... hm... Wyjątkowy i miły dla oka sposób, że można wszystko wciągnąć z prędkością światła. Czytając to, zaczęłam po części utożsamiać się ze światem bohaterów. Dziękuję Ci za to, ponieważ to cudowne, a i dla Ciebie należą się brawa.
Czekam na następny. :)
_____________________________
Zapraszam także na http://wiaze-z-toba-codziennosc.blogspot.com/
Pozdrawiam. ;*
Dziwi mnie tak mało komentarzy, temat miniaturki zupełnie nie mój, ale przeczytałam. Ogólnie podoba mi się jest w niej twój wyjątkowy styl, sama historia ciekawa i taka inna. Super ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Syntia